Nowości



Minister Edukacji Narodowej Polski zaleca rodakom oszczędzanie na jedzeniu


Przemysław Czarnek radzi rodakom zrezygnować z wakacyjnych wyjazdów do hoteli i wybrać się do znajomych, żeby u nich się najeść.

"Czasami coś będziemy pichcić, znajomi zaproszą na obiady". Jak za radą ministra Czarnka chciałam zaoszczędzić na jedzeniu i w trzy dni przytyłam półtora kilo.

– Czy mogłabym wpaść do ciebie wieczorem? – zapytałam podstępnie przyjaciółkę, ale ona od razu połapała się, o co mi chodzi.

– Wieczorem, czyli na kolację, tak? – upewniła się.

Rzeczywiście, chciałam się u niej najeść. Bo strasznie mi się spodobało to, co poradził wszystkim narzekającym na galopującą inflację minister edukacji i nauki.

Przemysław Czarnek radził zrezygnować z wakacyjnych wyjazdów do hoteli i wybrać się do znajomych. No słusznie, pomyślałam, ubolewając jednak w duchu, że moi znajomi nie mają podmiejskich dacz ani domków letniskowych na Mazurach. Nici z oszczędności.

Uczepiłam się za to kurczowo drugiej części życiowych mądrości, jakimi podzielił się z Polakami Przemysław Czarnek. Że można jeść trochę mniej i trochę taniej. Jak? "Czasami coś będziemy pichcić, znajomi zaproszą na obiady, ale bez przesady, drożyzna nie oznacza, że nie można jeść".

Mając te bezcenne rady w głowie usiłowałam wprosić się do przyjaciółki na kolację. Niestety, była równie sprytna. Wprost oświadczyła, że wprawdzie ja zaoszczędzę jedząc u niej kolację, za to ona straci.

– Przynieś prosecco – oświadczyła twardo, a ja posłusznie poszłam do najbliższej Żabki po butelkę. Kosztowała 27,99.

Czwartkowy wieczór nie przyniósł żadnych oszczędności. A alkoholu nie wypiłyśmy, bo musiałam wracać do domu samochodem.

W piątek obudziłam się z mocnym postanowieniem, że dziś nie wydam ani złotówki. Sprzyjał mi fakt, że jak zwykle miałam dużo pracy i nie planowałam wychodzenia z domu. Tak, to będzie dzień wielkich oszczędności.

Na śniadanie zjadłam musli z jogurtem. Kupione już jakiś czas temu, więc jakby za darmo.

To był wspaniały dzień. Mimo że jadłam niemal bez przerwy, nie wydałam ani złotówki.

W samo południe rzuciłam na patelnię resztkę mrożonych frytek kupionych w Żabce. Ceny nie pamiętałam, ale drogie nie były. Smaczne niestety też nie, mimo że hojnie maczałam je w majonezie.

O 14.30 wciągnęłam resztkę śledzia w śmietanie. "Za darmo", bo już kilka dni stał w lodówce.

Pół godziny później zjadłam garść suszonych pestek słonecznika. Także jakby za darmo, bo kupione co najmniej pół roku temu, więc na pewno dużo taniej.

Niestety, głód zamiast maleć jakby narastał, więc po długim grzebaniu w lodówce wyciągnęłam mrożoną zupę ogórkową. Ugotowałam na wodzie, zabieliłam jogurtem. Zupa okazała się niemożliwie kwaśna, właściwie niejadalna. Z oszczędności jednak wsunęłam pełny talerz. Cena posiłku nieznana, bo mrożonka dość długo zalegała w zamrażarce. Nawet nie pamiętam, kiedy ją kupiłam. Zapewne w czasach, gdy nie czułam aż takiej potrzeby oszczędzania na jedzeniu i robiłam zapasy.

O 17.00 w zamrażarce znalazłam bajgla na czarną godzinę. Podgrzałam go na patelni z resztką sera koziego. Mgliście pamiętałam, że kozia rolada była droga, ale ponieważ kupowałam ją co najmniej tydzień wcześniej, uznałam, że jakby za darmo.

A wieczorem poczyniłam prawdziwe oszczędności: wpadła do mnie inna przyjaciółka, przynosząc zielone oliwki, grube włoskie paluszki i czerwone wino. Objadłam się wreszcie na cudzy koszt. Kurtuazyjnie zaoferowałam zupę ogórkową, ale jakoś nie wzbudziła w przyjaciółce entuzjazmu.

To był wspaniały dzień. Mimo że jadłam niemal bez przerwy, nie wydałam ani złotówki.

Sobota zaczęła się równie doskonale: od croissanta przyniesionego przez przyjaciółkę i kawy z mlekiem. Za darmo!

Niestety, jeszcze przed południem życie zmusiło mnie do poczynienia potwornego wydatku: ponieważ z kilkorgiem znajomych poszliśmy do modnej kawiarni, musiałam coś zamówić. Uznałam, że najlepiej będzie zjeść coś pożywnego, żeby starczyło na długo.

Szakszuka (za 29 złotych) była przepyszna i rzeczywiście sycąca. Wystarczyła do późnego popołudnia, kiedy zjadłam paluch piwny kupiony wcześniej w supermarkecie.

Wizyty w sklepie nie miałam w planie. Niestety, córka, która w nocy miała wrócić z Wielkiej Brytanii, poprosiła, by kupić jej bułki i ser. Dorzuciłam pomidory i ogórka, wzięłam też ser dla siebie i najmniejszą, jaką mogłam znaleźć, paczuszkę kawy ziarnistej.

Rachunek mną wstrząsnął: 62,02 zł!

Spać poszłam bez jedzenia. Chociaż tyle mogłam zaoszczędzić.

Niedziela to był jeden wielki dramat.

Na śniadanie zjadłam bułkę z żółtym serem. Skromnie, zgodnie z zaleceniami ministra Czarnka. Niestety już w porze lunchu zrujnowałam się doszczętnie, bo razem z córką, która właśnie wróciła z zagranicznych wakacji i jej angielskim przyjacielem poszliśmy na obiad do modnego baru na Mokotowie. Chciałam ich zaprosić do domu, byłoby o niebo taniej, ale córeczka ładnie poprosiła, żeby spotkać się na mieście. Pokaże przyjacielowi, jak się stołuje modna Warszawa.

Było niezwykle smacznie. I niezwykle drogo: z napiwkiem wyszło 130 zł. Szlochając bezgłośnie, zapłaciłam, ciesząc się, że dzieci nie chciały do obiadu lampki wina. To by mnie zabiło. Na szczęście wzięli tylko wodę.

Wieczorem też było smacznie. Pojechałam pod miasto na imieniny serdecznej koleżanki, która słynie z tego, że wydaje wspaniałe przyjęcia. Rzeczywiście, były sery, szparagi, owoce i ciasta. Do tego wytrawne prosecco, którego jednakże nie piłam, bo znowu pojechałam autem. Najadłam się na zapas, niezwykle ucieszona tymi oszczędnościami. Miał rację Przemysław Czarnek, jedzenie na cudzy koszt jest bardzo miłe.

Nie przewidział tylko jednego: że taka zapobiegliwość ma zawsze jakąś cenę. A to trzeba przynieść własny alkohol, a to prezent kupić. I nie ma się od tego jak wykręcić, żeby nie wyjść na chama, który na krzywy ryj się do znajomych wpycha. Albo na skąpca, co zagranicznego gościa nie potrafi po polsku ugościć.

Zachowanie twarzy kosztowało mnie przez ostatnie trzy dni i jeden wieczór fortunę: 186,99 zł. Kosztów prezentu dla koleżanki (dwie książki) nie podam, bo nie wypada.

Już w poniedziałek rano zdałam sobie sprawę, że starając się zgodnie z zaleceniami ministra Czarnka jeść mniej, tak naprawdę jadłam więcej. Przecież Przemysław Czarnek wyraźnie powiedział: "bez przesady, drożyzna nie oznacza, że nie można jeść".

Z drżeniem serca stanęłam na wagę: półtora kilograma więcej. W trzy dni i jeden wieczór. Chyba jednak lepiej nie oszczędzać na jedzeniu. Nie opłaca się.

Źródło: Newsweek.pl

 


Aby pierwszym poznać wiadomości z Zachodniej Ukrainy, Polski i z całego świata, dołącz do kanału ZUNR w Telegram.


Udostępnić:

Sondaż

Wojsko Polskie zwyciężyło w Bitwie Warszawskiej dzięki...