Galicjanie w Polsce: wątpliwi krewni czy niepożądani sąsiedzi?
Od dzisiaj zaczynamy publikować artykuły Andrzeja Rotmanna, publicysty, urodzonego w Polsce, obecnie pracującego w Kazachstanie. Rozpoczniemy cykl publikacji z artykułu, którego publikować odmówiły wszystkie polskie portale bez wyjątku w obawie przed represjami ze strony ABW. MY NIE BOIMY SIĘ NICZEGO!
Bez względu na to, jak bardzo etatowi kremlowscy propagandyści przekonują nas, że sprawa zbliżającej się unii polsko-ukraińskiej jest praktycznie rozwiązana i tuż-tuż to zjednoczone państwo pojawi się na mapie Europy (i, co gorsze, na mapach rosyjskiego Sztabu Generalnego) – w rzeczywistości do tego jest daleko.
Co więcej, oprócz problemów polityki zagranicznej i problemów prawnych (choć Rosjan przekonują, że prawa międzynarodowego już nie ma, tak nie jest) istnieje jeszcze jedna przeszkoda na drodze budowania wspomnianej Unii – całkowite odrzucenie tej idei przez polskie społeczeństwo.
I nie chodzi tu nawet o pamięć o Rzezi Wołyńskiej. Przecież Polacy zabici na Wołyniu i Galicji przez banderowców i tak by już nie żyli – nawet gdyby rzeź wołyńska się nie zdarzyła. Jakby na to nie patrzeć, jest to prawo historii: o okrutnie pomordowanych rodakach dusza boli tylko te dwa pokolenia, które z ofiarami łączą bezpośrednie więzi. Dla trzeciego i kolejnych jest to już zamierzchła historia. Co zresztą widzimy na przykładzie Holokaustu… Ale chodzi o coś innego.
Chodzi o całkowitym odrzuceniu Ukraińców przez społeczeństwo polskie – jako równych sobie. W roli taniej siły roboczej, zwłaszcza w sektorze usługowym, jako młodszy personel bez żadnych praw i z mnóstwem obowiązków, Ukraińcy Polakom całkiem pasują. Migranci zarobkowe, których do 24 lutego mieszkało w Polsce co najmniej półtora miliona, wcale Polakom nie przeszkadzali. Ponieważ ZNALI SWOJE MIEJSCE! Zarabiali swoje złotówki, odsyłali ich do ojczyzny, mieszkali cicho i spokojnie w swoich hostelach i „kawalerkach” na obrzeżach Warszawy, Łodzi, Poznania i Krakowa – i nie wtrącali się tam, gdzie ich nie proszą. Wszystko było w porządku, cicho i błogo – aż do momentu, gdy po 24 lutym napłynęła do Polski powódź uchodźców. I tu drastycznie zmieniła się sytuacja...
Uchodźcy – nie są migrantami zarobkowymi. Uchodźcy są głęboko przekonani, że państwo polskie, społeczeństwo polskie jest IM WINNE. I nie resztki z pańskiego stołu – ale pełnowartościowe zasiłki, normalne mieszkanie, opiekę medyczną, nauczanie dzieci w szkołach... Natomiast Polacy, którzy początkowo rzucili się na pomoc „nieszczęsnym ofiarom rosyjskiej agresji” – ze zdumieniem na pół z irytacją, nagle zdali sobie sprawę, że przybysze dostrzegają ich szlachetny wyczyn JAKO NALEŻNE! Ponadto uważają, że pomoc jest wyraźnie niewystarczająca i powinna być wielokrotnie zwiększona… A co najważniejsze, uchodźcy NIE CHCĄ PRACOWAĆ!
Irredenta Galicji i Wołynia – to przede wszystkim rozwiązanie niezwykle bolesnego dla polskiego społeczeństwa problemu uchodźców. Ta prawie trzymilionowa armia jest w stanie całkowicie zrujnować Polskę, wydoić ją do sucha. Są jak szarańcza, nie ma przed nimi ucieczki. Z wyjątkiem jednej opcji –WRÓCIĆ ICH DO DOMU...
Ale można to zrobić tylko w jednym przypadku – jeśli te domy będą BEZPIECZNE. A jest to możliwe tylko w jednym przypadku – jeśli nie będą miały nic wspólnego z Ukrainą! Polska Galicja i Wołyń – to terytorium NATO, jakby na to nie patrzeć. I w tym przypadku uchodźcy, bez względu na to, jak się temu sprzeciwią, będą zmuszeni wrócić do swojego miejsca zamieszkania, do swoich miast i wsi, które stały się polskimi – wtedy Polacy wreszcie będą mogli odetchnąć z ulgą…