Kaczyński walczy o wszystko. Jeśli przegra wybory, to już nigdy nie wróci do władzy

27 Lipiec 2022

Wszyscy, którzy zakładają, że swymi najnowszymi wypowiedziami o mniejszościach seksualnych, Unii Europejskiej, opozycji i Niemcach szef PiS Jarosław Kaczyński ustanowił nowe rekordy politycznej brutalności, za rok będą je wspominać jako wyjątkowo umiarkowane.

Specjalizujący się w ostrych kampaniach wyborczych Kaczyński rozpoczął właśnie najdłuższą i najbardziej brutalną kampanię w swym życiu. To gra o wszystko. Jeśli Kaczyński w przyszłym roku przegra wybory, to już nigdy nie wróci do władzy, a jego ukochany PiS się rozpadnie. Dlatego prezes zrobi wszystko, by zachować władzę — i dlatego będzie bezpardonowo atakował wszystkich, którzy staną mu na drodze.

Od momentu rozpoczęcia kilka tygodni temu tournée po Polsce powiatowej prezes szokuje.

O LGBT: "Oczywiście ktoś się może z nami nie zgadzać, ma lewicowe poglądy, uważa, że każdy z nas w pewnym momencie może powiedzieć, że teraz — jest w tej chwili wpół do szóstej — byłem mężczyzną, a teraz jestem kobietą. Można mieć takie poglądy. Dziwne co prawda, ja bym to badał".

O opozycji: "Platforma Obywatelska to jest partia zewnętrzna wobec polskich interesów. Gdyby nie mieli zewnętrznego poparcia i nie donosili na nas, nie intrygowali bez przerwy, nie zdradzali polskich interesów narodowych, to w ogóle nie byliby żadnym problemem".

O Unii Europejskiej: "Koniec tego dobrego. Myśmy okazali maksimum dobrej woli. Z punktu widzenia traktatów nie ma żadnych obowiązków, żeby słuchać Unii w sprawie wymiaru sprawiedliwości. Żadnych."

O Niemcach: "Niemcy Polski nie traktują jak równoprawnego partnera – ich celem jest dzielenie nas, ograniczanie, trzymanie pod butem. I żeby było jasne, chciałbym, by było inaczej, i mam nadzieję, że kiedyś to państwo znajdzie w sobie siłę do głębokiej przemiany. Póki co jest w Europie – stwierdzam to z przykrością – niezwykle destrukcyjnym elementem".

Choć jednocześnie Kaczyński musi odpowiadać na niełatwe pytania o drożyznę i brak węgla, to zawsze stara się sprowadzić spotkania do ataku na mniejszości seksualne, Unię Europejską, opozycję lub Niemcy — a najlepiej czuje się, szczując na całe to combo.

Dla swych przeciwników brzmi jak starszy pan kierujący się dziwacznymi obsesjami i reanimujący nieaktualne spory. Politycy opozycji lubują się w punktowaniu pomyłek Kaczyńskiego, który czasem myli miejsca, w których przemawia (w Inowrocławiu mówił o Włocławku), albo pytany o ceny skupu cukinii opowiada bzdury na temat cudownych osiągnięć Daniela Obajtka, gdy ten był wójtem Pcimia. To poprawia nastroje zwolenników opozycji — liczą, że może Kaczyński stracił kontakt z rzeczywistością.

Nic z tych rzeczy. Choć leciwy, często zmęczony długimi trasami i kilkoma spotkaniami dziennie Kaczyński popełnia błędy, to jest wciąż zaprogramowany na zwycięstwo. I prowadzi bardzo świadomą, rozpisaną na kilkanaście miesięcy operację obrony własnej władzy.

Wyborcza baza Kaczyńskiego: socjal, rozmaryn i resentymenty

Przez lata swych rządów — opartych na rozdawaniu pieniędzy, twardej retoryce narodowej oraz budowaniu poczucia zagrożenia ze strony Brukseli i Berlina, o Moskwie nie wspominając — Kaczyński wypracował sobie twardy elektorat na poziomie ok. 30 proc. To stałe, wysokie poparcie pozwalało mu wygrywać kolejne wybory, wszak przy podzielonej opozycji wystarczało do twardej bazy dorzucić w kampanii kilka procent wyborców.

Jego szczęście polegało na tym, że przez lata rządził w czasie światowej — i polskiej — prosperity. Mógł więc zbudować system polityczny oparty na rozdawnictwie — m.in. 500 plus oraz 13. i 14. emeryturze, mógł obniżać wiek emerytalny, nie bacząc na to, co będzie za parę lat. Kaczyński nie tylko kupił elektorat socjalny, ale go przez lata utrzymał — i to była jego wyborcza baza, którą obudował elektoratem patriotyzmu rozmarynowego, środowiskami antyniemieckimi i niechętnymi Unii.

Kaczyński może stracić władzę przez tych, którym dał pieniądze

Problem Kaczyńskiego polega dziś na tym, że po wybuchu kryzysu ten jego twardy, socjalny elektorat znalazł się w dramatycznej sytuacji — i może się odwrócić od PiS. Rekordowa od ćwierćwiecza inflacja dobijająca do 16 proc. pożera niewysokie płace często niezamożnych wyborców PiS, ich mikre oszczędności, a nawet cały socjał, który im dał prezes — no bo ile jest warte choćby 500 plus w porównaniu z 2016 r., gdy było wprowadzane? W dodatku to najubożsi — w tym elektorat PiS — najbardziej odczuwają podwyżki cen, zwłaszcza żywności, która stanowi zasadniczą pozycję w ich domowych budżetach.

W tej sytuacji Kaczyński ryzykuje to, że straci władzę przez tych, których apetyty na nieco lepsze życie sam rozbudził. Właśnie dlatego szef PiS jeździ po Polsce i odgrzewa stare śpiewki o mafiach vatowskich, które dzielnie poskromił Morawiecki, by ciemiężony za czasów Tuska lud mógł wreszcie dostać finansową nagrodę od państwa. Niemal na każdym spotkaniu prezes z lubością parafrazuje byłego ministra finansów z Platformy Jacka Rostowskiego, który w 2015 r. przekonywał, że socjalnych obietnic PiS nie da się spełnić, bo "piniendzy nie ma i nie będzie".

Prezes PiS wie, że trzeba wyborcom systematycznie wbijać do głów swe zasługi, bo ich pamięć jest krótka, a wdzięczność w czasach kryzysu niepewna. Z tego samego powodu PiS wprowadziło projekt wypłaty deputatu sięgającego 3 tys. zł dla tych, którzy palą węglem — to parę milionów ludzi, w tym wielu wyborców PiS.

Jak zwykle w przypadku programów socjalnych PiS, które mają cel polityczny — będzie to żywa gotówka, a zasadność jej przyznawania i wydawania pozostanie nieszczególnie weryfikowana.

Prezes nie ma chleba, więc daje igrzyska. Stąd atak na LGBT

Zdając sobie jednak sprawę z ryzyka utraty socjalnego powabu przez PiS, prezes musi zastąpić chleb igrzyskami. Stąd w jego opowieściach tak często pojawiają się wątki antyunijne i antyniemieckie, a nade wszystko anty-LGBT, bo przeciwnicy równych praw dla mniejszości seksualnych już nie raz zapewnili PiS zwycięstwo. Kaczyński buduje zagrożenie — w jego opowieści Bruksela chce obalić rządy PiS, Berlin marzy, by wziąć Polskę pod but, zaś mniejszości seksualne stanowią zagrożenie dla tradycyjnych wartości.

Ci, którzy sądzą, że rechotliwe ataki Kaczyńskiego na transseksualistów są dowodem na to, że starszy pan przestał rozumieć zmieniający się świat, mylą się. To celowa retoryka — Kaczyński na rok przed wyborami chce zabezpieczyć swój twardy elektorat i zmobilizować go do głosowania, używając haseł zagrożenia ze strony LGBT w taki sposób, by ceny na półkach przestały mieć w tej grupie decydujące znaczenie. By znów wzięły górę emocje — bo to zwiększa wyborcze szanse PiS.

Tyle że na razie emocje na spotkaniach z prezesem pokazują, że będzie to niebywale trudne — po raz pierwszy odkąd w 2019 r. przed wyborami europejskimi PiS na pełną skalę użyło politycznej artylerii przeciwko LGBT, straszenie gejami, lesbijkami i mężczyznami, którzy po 17.30 chcą być kobietami, nie działa. Ludzi bardziej interesują ceny węgla i chleba niż światopoglądowe igrzyska.

Pamiętać jednak należy, że elementem systemu władzy Kaczyńskiego jest swoista "nomenklatura", czyli — zupełnie jak za komuny — grupa ludzi, których partia umieściła na czołowych stanowiskach instytucjach publicznych i spółkach skarbu. Kaczyński ma prawo oczekiwać, że wszystkie instytucje państwa włączą się w wyborczą walkę po stronie PiS.

Że TVP będzie wbijać ludziom do głowy te same "zagrożenia" z listy prezesa. Że Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji oraz Rada Mediów Narodowych przycisną śrubę mediom niezależnym. Że NBP będzie prowadzić taką politykę pieniężną, by pomóc rządowi. Że CBA będzie w kampanii zatrzymywać prominentnych polityków opozycji. Że Trybunał Konstytucyjny pod rękę z Sądem Najwyższym uderzą w Unię Europejską czy mniejszości seksualne. Jeśli spodziewać się brutalnej kampanii — a spodziewać się należy — to nie tylko w retoryce Kaczyńskiego, w sumie w swej brutalności przewidywalnej, ale także w wykorzystywaniu instytucji państwa do walki politycznej z opozycją i niezależnymi mediami, na które w świecie Kaczyńskiego nie ma miejsca

Nadszedł czas politycznej walki o życie. Prezes jest gotowy na wszystko

Prezes już podczas pandemii pokazał, że jest gotowy zrobić wszystko, żeby obronić swą władzę — i to przy wykorzystaniu instytucji państwa. Wbrew wszelkim procedurom i wbrew zdrowemu rozsądkowi parł do zorganizowania wyborów prezydenckich w formie korespondencyjnej wiosną 2020 r. A przecież wówczas nie walczył o polityczne być albo nie być, a jedynie o obronę urzędu prezydenckiego dla Andrzeja Dudy, który gwarantuje mu dość gładką akceptację dla pomysłów PiS.

By osiągnąć ten cel, Kaczyński gotów był podeptać procedury i narazić się na zarzuty przekrętów wyborczych — a nie zrobił tego tylko dlatego, że zbuntował się ówczesny wicepremier Jarosław Gowin. Kaczyński mu nie darował — zemścił się, przekupując posłów Gowina i demontując jego partię. Teraz Gowin jest na marginesie, ale gdyby przystał na ofertę wspomaganych wyborów korespondencyjnych — do dziś byłby notablem. A to wszystko, przypomnijmy, przy okazji wyborów, które wcale dla Kaczyńskiego nie były kluczowe. A zatem na co gotowy jest Kaczyński, teraz gdy wybory są kluczowe i gdy słabnące sondaże PiS wskazują, że nadszedł czas politycznej walki o życie? Na wiele.

Tusk najpoważniejszym kandydatem do strącenia Kaczyńskiego w niebyt

Wszystko to nie znaczy, że Kaczyński ma gotowy perfekcyjny plan, który da mu zwycięstwo. Bo przez najbliższy rok może się zdarzyć bardzo wiele wydarzeń o gigantycznym znaczeniu politycznym, na które Kaczyński nie będzie miał większego wpływu. Weźmy sytuację opozycji — po raz pierwszy od wyborów europejskich w 2014 r. Kaczyński ma poważnego przeciwnika. W ciągu roku od powrotu do krajowej polityki Donald Tusk zwasalizował lub zmarginalizował wszystkich liderów Platformy, którzy przez ostatnie lata nie byli w stanie pokonać PiS.

Jednocześnie ustabilizował notowania PO, doprowadzając do kryzysu w konkurencyjnych formacjach opozycji, głównie w ruchu Szymona Hołowni oraz na Lewicy, które żywiły się słabością PO, zanim Tusk wrócił z Brukseli. Bez względu na to, w jakiej konfiguracji opozycja pójdzie do wyborów, to Tusk — doświadczony w bojach z Kaczyńskim — będzie najpoważniejszym kandydatem do strącenia prezesa w polityczny niebyt. Na razie Kaczyński nie ma metody na Tuska. Wbijanie ludziom do głowy, że jako premier tolerował złodziejstwo i jest pachołkiem Berlina, przestało być politycznie twórcze — ci, którzy w to wierzą, już głosują na PiS.

Wrogowie premiera w PiS uważają go za ciało obce

Ból głowy Kaczyńskiego wywołuje także sytuacja w Zjednoczonej Prawicy — chodzi o wielopoziomowe wojny, angażujące premiera: Ziobro kontra Morawiecki, Sasin kontra Morawiecki, Szydło kontra Morawiecki, Witek kontra Morawiecki. Wrogowie premiera dają mu coraz bardziej otwarcie do zrozumienia, że jest w PiS ciałem obcym, wszak wcześniej był związany z Tuskiem i Platformą. Do niedawna spory przycichały na jedno skinienie Kaczyńskiego. Dziś jest inaczej — mimo że Kaczyński broni Morawieckiego, spiskowcy nie ustępują. To jasny dowód na to, jakie są nastroje w PiS na początku kampanii wyborczej przypadającej na czas ekspresowego ubożenia społeczeństwa.

Te coraz ostrzejsze podziały mają swój konkretny wymiar: nadciągający kryzys energetyczny nie spowodował mobilizacji wewnątrz rządu. Wręcz przeciwnie — wrogie frakcje szykują się na operacje wzajemnego obwiniania się o odpowiedzialność za drożyznę i brak węgla. Klinicznym przykładem jest nawet nie starcie Morawieckiego z Ziobrą, którego Kaczyński deprecjonuje — Ziobro jest formalnie liderem własnej partii Solidarna Polska, a Kaczyński zablokował mu powrót do PiS. Znacznie istotniejsze ze względu na sytuację wewnątrz PiS jest to, że w partii powstała formalna grupa, która gra na zmianę premiera. Podejmuje ją w swym ministerstwie wicepremier Jacek Sasin, ale są w niej także marszałek Sejmu Elżbieta Witek i była premier Beata Szydło.

Pierwsze efekty sformalizowania wewnętrznej opozycji już są. Do mediów wyciekły dokumenty, które pokazują, że Sasin od początku marca — a zatem zaraz po wybuchu wojny — popierał postulaty zwiększenia strategicznych rezerw węgla, które przedstawiła minister klimatu Anna Moskwa. Morawiecki zaczął działać dopiero w lipcu, gdy wystraszył się kolejnego pisma od Sasina — pod koniec czerwca wicepremier zaalarmował, że w Polsce brakuje węgla dla odbiorców indywidualnych.

Pewne jest jedno: w sytuacji bezprecedensowego kryzysu rząd nie działa jak jeden organizm. Wyciek rządowych dokumentów, które świadczą o nonszalancji premiera, to jasny dowód na to, że w obozie władzy trwa szukanie kandydata na kozła ofiarnego.

Przeciwnicy Morawieckiego wewnątrz PiS — tacy jak Sasin — chcą zawczasu, jeszcze przed jesiennymi przymrozkami, obciążyć premiera odpowiedzialnością za chłód w domach, szkołach i szpitalach. To krwawy rewanż — w podobny sposób premier próbował obciążyć Sasina odpowiedzialnością za niezgodne z prawem wydatki na organizację wspomnianych kopertowych wyborów prezydenckich na początku pandemii, do których parł Kaczyński.

Morawiecki się broni poprzez atak: zwala odpowiedzialność za brak węgla na spółki energetyczne podległe Sasinowi. Także ludzi Sasina wymienia jako akwizytorów, którzy jeżdżąc po świecie, mają znaleźć węgiel, który zastąpi dostawy z Rosji. Węgla od tych wzajemnych zasadzek nie przybędzie.

Czy Zachód zmusi Ukraińców do paktu z Putinem? Kaczyński może zostać sam

Nieporównywalnie ważniejsza jest jednak sytuacja na Ukrainie. Prezes PiS zdecydował o jednoznacznym, mocnym militarnym zaangażowaniu Polski w tę wojnę — chodzi odcięcie surowców z Rosji oraz o dostawę sprzętu, w tym czołgów, Ukraińcom. Na wstępnym etapie wojny miał bezwzględne poparcie większości Polaków — i sejmowej opozycji. Tyle że mijają miesiące i pomocowy entuzjazm Polaków wobec Ukraińców mija. W dodatku niektórzy politycy w krajach Zachodu zaczynają przebąkiwać, że sankcje za zakup surowców obracają się przeciwko nim samym.

Jeśli zima będzie surowa, a domy Europejczyków pozostaną chłodne ze względu na wzrost cen energii, to może się okazać, że Niemcy i Francja, wspierane przez Włochy zaczną naciskać na prezydenta Ukrainy, by zawarł z Putinem porozumienie pokojowe, zrezygnował z Donbasu i innych ziem zajętych przez rosyjską armię — po to tylko, by w miarę szybko Europa Zachodnia odzyskała tańsze surowce z Rosji. W takiej sytuacji Polska zostałaby osamotniona w swym moralnym sprzeciwie wobec rosyjskiej agresji — a Polacy dalej ponosiliby wysokiej koszty energii.

Choć Kaczyński będzie miał po swej stronie racje moralne — z których na pewno nie zrezygnuje — to na dłuższą metę taka sytuacja będzie dla niego politycznie zabójcza, bo może się okazać, że Polska będzie miała jedne z najwyższych cen surowców w Europie.

Finałowa odsłona wojny polsko-polskiej. Cel: wyniszczenie przeciwnika

Mając przed sobą perspektywę inflacji dobijającej do 20 proc. oraz gigantycznych podwyżek cen, biorąc pod uwagę sytuację we własnej partii, poważnego konkurenta po stronie opozycji i mając ograniczony wpływ na sytuację w Ukrainie — Kaczyński musi w kampanii rozpętać polityczną burzę, by zachować władzę. Musi merytoryczne zapowiedzi i obietnice — które wyniosły PiS do władzy — zastąpić emocjami.

Dlatego ciężkich słów w jego arsenale będzie przybywać. Wszystko to znaczy, że w bezprecedensowo trudnych czasach — czasach niestabilności gospodarczej na świecie, czasach konfliktu zbrojnego za naszą granicą — prezes zaprasza nas wszystkich do finałowej odsłony wojny polsko-polskiej, obliczonej na zupełne wyniszczenie przeciwnika.

 

Źródło: Onet.pl