Dali dach nad głową dla 320 uchodźców. Teraz sami proszą o pomoc
Hotel Mieszko w Gorzowie Wielkopolskim stał się domem dla 320 uchodźców z Ukrainy, głównie matek z dziećmi. Wzrost cen sprawił, że możliwości finansowe właścicieli hotelu powoli się kończą. - Przeraża nas październik, kiedy włączymy gaz i ogrzewanie - przyznaje w rozmowie z Wirtualną Polską Les Gondor, prezes hotelu. - Dla nas, przy tak dużym budynku, będzie to ogromny koszt - dodaje.
Pierwsze znaki obecności Ukraińców w Gorzowie Wielkopolskim można dostrzec jeszcze na dworcu kolejowym. Znajduje się tam punkt rejestracyjny dla uchodźców z Ukrainy. Na tablicach informacyjnych przypięto też kartki A4 z ukraińskimi bukwami. Niedaleko dworca nad okolicą góruje siedmiopiętrowy żółto-zielony budynek. To hotel, który od czasu rozpoczęcia wojny w Ukrainie stał się domem dla 320 osób zza naszej wschodniej granicy.
Centralnym miejscem w Hotelu Mieszko jest restauracja. Do obiadu pozostały jeszcze dwie godziny, przez ten czas w pomieszczeniu panuje cisza. Zmieni się to, gdy na drewnianych stołach pojawią się talerze, sztućce i szklanki, a restauracja wypełni się gwarem rozmów.
Póki co po zielonej wykładzinie sunie wózek pani Natalii, starszej kobiety z krótkimi siwymi włosami. Pół kroku za nią biegnie pies Jarik, którego kobieta trzyma na smyczy. - Nie wiem, jak można zostawić rodzinę na wojnie, a Jarik jest jak rodzina. Tylko on mi został, przez wojnę nie mam już nikogo innego - mówi.
"Jesteśmy z Ukrainy, chcemy tam wrócić"
Ostatnie osiem lat życia pani Natalii można opisać jednym słowem - ucieczka. Wojna w Donbasie pojawiła się w 2014 roku i zmusiła ją do ewakuacji. Było to tym trudniejsze, że kobieta porusza się na wózku inwalidzkim. - Z Doniecka, w którym mieszkałam, pojechałam do Krzywego Rogu - opowiada. - Tam przebywałam aż do lutego tego roku. Na trzy miesiące przed rozpoczęciem wojny otrzymałam mieszkanie socjalne. Długo nim się nie nacieszyłam - przyznaje.
Czasu na kolejną ucieczkę nie było wiele. Kobieta miała 30 minut, by spakować najpotrzebniejsze rzeczy i opuścić Krzywy Róg. - Zabrałam jeden plecak, dokumenty, ubrania i psa - wspomina. - Nie chciałam wyjeżdżać, ale musiałam. Dzięki pomocy innych osób udało się dotrzeć na granicę. Autobus zawiózł mnie do Gorzowa Wielkopolskiego - dodaje.
Stamtąd kobieta trafiła do Berlina, który później opuściła. - Wróciłam tutaj dzięki pomocy znajomego, do którego napisałam - opowiada. - Cieszę się, że tutaj jestem, choć początki nie były łatwe. Nie umiałam się odnaleźć - zaznacza.
Pani Natalia w swoim ukraińskim mieszkaniu zostawiła medale - pamiątki po przebytych maratonach na wózku inwalidzkim. - Mam silne ręce, jestem aktywna - zapewnia. - W wolnym czasie jeżdżę po mieście. Podoba mi się Park Róż. Byłam z Jarikiem na dniach miasta, ludzie zachwycali się moim pieskiem - relacjonuje.
Kobieta na wózek trafiła po wypadku w 1989 roku. Uderzył ją samochód. Przez sześć miesięcy była w śpiączce. Dekadę spędziła w łóżku. - Dopiero w 1999 roku zaczęłam się poruszać na wózku - opowiada. - To był mój sposób na poradzenie sobie z rzeczywistością. Zaczęłam startować w zawodach. Spotykałam tam ludzi z podobnymi problemami jak ja - tłumaczy, mrużąc jedyne oko, które jej zostało.
Pani Natalia ma pierwszą grupę inwalidzką. Potrzebuje rehabilitacji. - Nie mam polskiego dokumentu potwierdzającego moją niepełnosprawność - wyjaśnia. - Przez to jest trochę problemów. Tak samo zdziwiłam się, że w polskich aptekach konieczne są recepty na lekarstwa - dodała.
Kobieta tęskni za Ukrainą. - Jestem Ukrainką, Jarik jest z Ukrainy. Chcemy tam wrócić. Jestem wdzięczna Polsce za pomoc - podkreśla.
Brak informacji
Przy stole siedzą też dwie trzynastolatki – Sofia i Senia. Pierwsza pochodzi z Zaporoża, druga – z Pawłohradu niedaleko Dniepra. Obie komunikują się po polsku, choć naukę tego języka rozpoczęły kilka miesięcy temu.
24 lutego Sofia miała złamaną rękę. Kilka dni później musiała się pakować. O wyjeździe zdecydowała mama. Spakowała Sofię i jej rodzeństwo - dwie siostry i brata.
- Trudno było wyjechać - mówi. - Tęsknię za babcią i za Modzią, moim psem, którego musiałam zostawić u babci w Ukrainie. Kiedy opuszczałam miasto, było spokojnie. Na granicy czekaliśmy dwa dni - dodaje.
Ojciec dziewczynki został w Ukrainie. - Nie wiem, co się z nim dzieje. Nie mam informacji od niego – wyznaje.
Ojciec Senii jest kierowcą. Jeździ po całej Europie, 24 lutego nie było go w Ukrainie. - Spałam wtedy do godziny 7. Moja mama nie mogła spać od godziny 4. Obudziły ją samoloty przelatujące nad naszym domem - tłumaczy. - Mam głęboki sen. Nie słyszałam tego - zapewnia.
1 marca Senia była już w drodze na polsko-ukraińską granicę. - W jednym miejscu, gdzie się zatrzymaliśmy, słyszałam syreny, strzały i wybuchy – wspomina. - Do Polski dojechaliśmy już 2 marca. W końcu zatrzymaliśmy się w Gorzowie Wielkopolskim - dodaje.
Od ponad miesiąca Senia nie mieszka już w hotelu. - Przeprowadziliśmy się - przyznaje. - Przyjeżdżam tutaj autobusem, by spotkać się z koleżanką. Najlepszą koleżankę mam w Ukrainie. Dzwoni do mnie i opowiada, że nie może spać, bo słyszy wszystko, co się dzieje w Dnieprze – relacjonuje.
W Ukrainie Senia chciała być weterynarzem. - To mój kotek Dusia - mówi, wskazując na zdjęcie w telefonie. - Niedługo idę do szkoły, ale nie cieszy mnie to zbytnio. Chcę chodzić do szkoły w Ukrainie. Tam mam koleżanki i kolegów. Będę się z nimi łączyła na Zoomie, bo równocześnie biorę udział w lekcjach online w ukraińskiej szkole - zaznacza.
Strach przed zimą
"Jesteście naszymi aniołami stróżami. Pomogliście Ukrainie w szczególnym momencie (…). Na pewno powiemy na Ukrainie, jacy dobrzy są ludzie i jakim pięknym narodem jest Polska". "Daliście nam nie tylko schronienie i nadzieję na przyszłość. Daliście nam kawałki waszych serc". "Mamy nadzieję, że po wojnie spotkamy się w domu, na Ukrainie, w Zaporożu" - to tylko niektóre wpisy z kroniki, którą pokazuje prezes Hotelu Mieszko, Les Gondor.
Decyzja, by zamienić hotel biznesowy w dom dla 320 osób z Ukrainy, zapadła szybko. - Nie było nad czym się zastanawiać - przekonuje Gondor. - Ludzie byli w potrzebie i trzeba było im zapewnić dach nad głową. Stwierdziliśmy, że mamy tyle pokoi i duże kuchnie. Dość szybko udało nam się wypełnić hotel potrzebującymi - dodaje.
Prezes hotelu pamięta pierwszy transport. - Nasi goście mieli przerażenie w oczach. Byli zgubieni, nie wiedzieli, w jaki sposób ich przyjmiemy - tłumaczy. - Wnioskowałem, że do końca nie wierzyli, że chcemy im pomóc. Jednak szybko pojawiło się wspólne zaufanie. Każdy następny dzień sprawiał, że poznawaliśmy się bliżej i dzisiaj jesteśmy rodziną, bo wiemy sporo o sobie. Dzielimy się problemami - zapewnia.
Hotel stał się miejscem zamieszkania głównie dla matek z dziećmi, osób starszych i z niepełnosprawnością. Każdego dnia zapewniane są ciepłe posiłki, niezbędne środki czystości oraz produkty do higieny osobistej. - Bez pomocy z zewnątrz nie dalibyśmy rady. Wspierają nas pojedyncze osoby i firmy - opowiada Gondor. - Staramy się odpowiadać na potrzeby dnia codziennego. Mamy też zaprzyjaźnionych prawników i lekarzy - wymienia.
Problemy mogą pojawić się wraz z rozpoczęciem się okresu grzewczego. - Przeraża nas październik, kiedy włączymy gaz i ogrzewanie - przyznaje prezes hotelu. - Dni będą krótsze, więc zwiększy się też zużycie energii. Dla nas, przy tak dużym budynku, będzie to ogromny koszt – dodaje.
Hotel otrzymuje wsparcie finansowe od Lubuskiego Urzędu Wojewódzkiego, jednak nie jest ono wystarczające, by zapewnić godne warunki bytowe oraz żywieniowe. Aby sfinansować dalszą pomoc dla uchodźców niezbędne okazało się założenie zbiórki #MIESZKODLAUKRAINY w serwisie pomagam.pl.
Prezes Gondor przyznaje, że w ciągu ostatnich miesięcy przewartościował swoje priorytety. - Uświadomiłem sobie, jak wiele jest niewiadomych. Nikt, nawet o najbardziej wybujałej wyobraźni, nie wymyśliłby pandemii i wojny. Tak się jednak stało i dzisiaj wojna toczy się tuż przy naszej granicy - opowiada. - Pomagam nie tylko ja, bo nasi goście też mi pomogli. Znowu z przyjemnością przyjeżdżam do pracy - zapewnia
Źródło: WP.pl