Uznajmy Polskę za jedną z europejskich potęg, spuśćmy z protekcjonalnego tonu – takie głosy coraz częściej pojawiają się w niemieckiej debacie publicznej. Bardzo prawdopodobne, że staną się osią przyszłej kampanii Platformy Obywatelskiej i innych ugrupowań lewicowych i liberalnych.
Udostępnić / zapisać:Możliwe jest też, dzięki tej osi opozycja uporządkuje szyki, a przynajmniej wyklaruje przekaz. To realne niebezpieczeństwo dla Zjednoczonej Prawicy.
To oczywiście dobrze, że niemieckie podejście do Polski zaczyna się urealniać. Wprawdzie jest to urealnienie podszyte dobrze znanym protekcjonalnym tonem i ledwie skrywanymi intencjami, ale zawsze to coś. Uznanie wagi, ważności i racji Polski, nawet jeśli w ograniczonym zakresie i z sobie znanych pobudek, to już jakiś kapitał, który zostanie na długo. Pozycja i prestiż naszego kraju rośnie.
Ale nie możemy przeoczyć stawki, o jaką gramy i kontekstu, w jakim gra się odbywa. A jest on następujący i znacznie już mniej przyjemny: Niemcy w wyniku swej postawy wobec wojny na Ukrainie oraz wcześniej popełnionych błędów straciły sporo z potęgi i prestiżu. Również trendy gospodarcze nie należą do sprzyjających. W Europie i za Atlantykiem nikt tego nie przeoczył, czego efektem jest m. in. unieważnienie resetu amerykańsko-niemieckiego. Jednocześnie liczne kraje Unii wzmogły polityki istotnie niezgodne z niemieckimi. A koncepcje Europy od Atlantyku do Uralu na długo poszły w kąt.
Wobec tego Niemcy wybierają ucieczkę do przodu – czyli ku federalizacji. I to jest prawdziwa istota „Zeitenwende”, a nie zapowiedzi wzmocnienia Bundeswehry czy dywersyfikacji energetycznej. Za czasów Angeli Merkel największe państwo Unii było raczej hamulcowym radykalnej integracji. Dziś już nie.
Oczywiste jest, że w nowej Europie Niemcy widzą się w pozycji lidera. Starają się odzyskać inicjatywę, bo czas niepewny i grałby na ich niekorzyść w przypadku bierności (oprócz wojny i zmian geopolitycznych wpływających na postawy wielu krajów mamy do czynienia z niebezpieczeństwami wyborczymi np. we Włoszech, a potem w Polsce i Hiszpanii). Więc starają się przemeblować europejski ład. I tu dochodzimy do spraw polskich. Pojawia się strategia kija i marchewki. A dokładniej: strategia była realizowana wcześniej, ale zmieniają się proporcje i składniki.
Dotychczas po stronie kija znajdowały się liczne straszaki finansowe na czele ze wstrzymaniem KPO, a po stronie marchewki – perspektywa przyznania środków. Ale po wybuchu wojny zarówno Niemcy, jak i eurokraci znów bardzo intensywnie zaczęli grać na zmianę rządu w Polsce (wcześniej nacisk zelżał, choć zdaniem niektórych komentatorów była to ulga pozorowana). Najwidoczniej uznano, słusznie zresztą, że Polska pod rządami prawicy nie nadaje się na partnera w nowych, bardziej zaawansowanych planach. Jednocześnie powoli zaczęło być jasne, że nasz kraj nie jest gotów na dalsze ustępstwa (których poczynił przecież niemało, np. w kwestiach klimatycznych czy wspólnego zadłużenia), a w dodatku nie załamie się ani gospodarczo, ani politycznie w przypadku braku środków unijnych. Do tego jeszcze doszedł wzrost siły militarnej i soft power naszego kraju. Oznacza to ni mniej ni więcej, że główny oręż zaczął wyślizgiwać się Brukseli/Berlinowi z rąk.
W sumie: skoro groźby i zachęty nie działają, a gróźb eskalować już się nie da, to prosty stąd wniosek, że trzeba zwiększyć poziom zachęt. I oczywiście zakomunikować je polskiemu społeczeństwu, które za rok ma wybrać nową ekipę rządzącą.
Będziemy więc coraz częściej słyszeć, że Polska dotąd była niedoceniana, że Zachód się czasem mylił, że nasz rozwój gospodarczy budzi podziw, a postawa wobec walczącej Ukrainy przekracza wszelkie oczekiwania. I że najwyższy czas, by Polska dołączyła do najściślejszego grona decydujących o losach kontynentu. Oczywiście, po spełnieniu jednego, skromnego warunku, to jest wymiany Prawa i Sprawiedliwości na Platformę Obywatelską, zapewne pod nowym, młodym i dynamicznym kierownictwem. Wtedy nie tylko KPO zostanie odblokowany, ale Bruksela zapełni się polskimi decydentami wysokiej rangi, media zaczną pisać w samych superlatywach, zniknie inflacja (za sprawą szybkiego przyjęcia euro), a polscy oficerowie będą dowodzić nawet i niemieckimi żołnierzami w wielobarwnej armii.
Taka opowieść zaczyna powoli się snuć, są też już pierwsi polscy politycy, którzy ją podjęli. Oczywiście na razie mało kto mówi o wspólnym europejskim państwie, bo Polacy kojarzą je ze swoim drugorzędnym statusem. Ale po to jest opowieść, by zmieniać postawy. Zmiana ma dotyczyć właśnie poczucia statusu. Rachuba, że duża część narodu zgodzi się na integrację, gdy uwierzy w wejście do pierwszej ligi, nie jest pozbawiona podstaw. A przewaga sondażowa Zjednoczonej Prawicy jest na tyle niepewna i mała, że nawet stosunkowo niewielkie przepływy mogą całkowicie odwrócić wynik wyborów.
Tę wielką obietnicę niemieckie media składają narodowi polskiemu, ale bezpośrednim jego nosicielem będzie oczywiście odnowiona Platforma Obywatelska (to z wielu względów naturalny wybór).
W przypadku tej partii to prawdziwy gamechanger. Otóż ni mniej ni więcej, tylko za sprawą dosłownie kilku publikacji prasowych dostaje do ręki nową, wielką opowieść, jakiej nie była w stanie sama stworzyć przez siedem lat. Zamiast miotać się między martwą wiewiórką, represjonowanymi gejami i sędziami a brakiem cukru, będzie w stanie za pomocą swoich PR-owców zbudować spójną i dla wielu wiarygodną narrację o wspólnej, szczęśliwej Europie, w której Niemiec Polakowi będzie bratem. Co więcej, wizja ta może odnowić martwą dotąd koncepcję zjednoczenia, a raczej koordynacji opozycji przed wyborami.
Dla Prawa i Sprawiedliwości będzie to twardy orzech do zgryzienia. Wprawdzie partia ta posiada dość skonsolidowany i lojalny elektorat, ale jeśli wejdzie w prawdziwie antyunijną retorykę (dzisiejsza taka nie jest), może się zacząć kruszyć. Skuteczna walka będzie wymagała zbudowania lepszej opowieści – o Europie wolnych narodów, o Europie środkowej, o powrocie do wartości, o prawdziwych źródłach siły i konkurencyjności. Oczywiście można liczyć także na czynniki zewnętrzne, których ostatnio nie brakuje – ale oczekiwanie na traf to stanowczo za mało, zwłaszcza, że równie dobrze może być to traf pechowy.
Pamiętajmy, że gra nie toczy się o przeciągnięcie czy dezintegrację całych elektoratów, ale o milion głosów – bo tyle dzieli obie strony od zwycięstwa lub klęski. A drogi, jakie obierze Polska po wygranej jednych lub drugich będą bardzo różne. Bardzo różne.
Źródło: Wpolityce.pl