Wojsko Polskie po wybuchu wojny na Ukrainie przechodzi rewolucję
Nie będzie wielkich defilad i pokazów sprzętu wojskowego. Będą dziesiątki pikników, na których rekruterzy postarają się zachęcić młodych ludzi do wstąpienia w szeregi armii. Przez wojnę na Ukrainie i wydarzenia na polsko-białoruskiej granicy tegoroczne święto Wojska Polskiego jest inne niż poprzednie. Inna jest też armia.
— Zmieniła się świadomość. Kiedyś była defilada, pomachało się chorągiewką i było fajnie. Teraz żołnierz ma świadomość, że w każdej chwili może pójść walczyć — mówi doświadczony oficer.
Choć święto Wojska Polskiego przypada w poniedziałek 15 sierpnia, armia zaczęła świętować już w piątek. W jednostkach odbyły się uroczyste odprawy i rozprowadzenia. Przywitano nowych oficerów, wyznaczono ich na stanowiska służbowe, wręczono awanse. — Posypały się nagrody i wyróżnienia. W tym roku było ich zresztą zdecydowanie więcej niż w latach ubiegłych. Dowódcy przyznawali je zwłaszcza za służbę na polsko-białoruskiej granicy — mówi jeden z wyróżnionych żołnierzy.
Dla niego, tak jak dla wielu innych, którzy nie pełnią akurat służby, bądź nie mają wyznaczonych zadań, 15 sierpnia będzie dniem wolnym. — Fajnie, bo trzeba trochę odpocząć, a to był bardzo ciężki rok — przyznaje nasz rozmówca. O ciężkim roku mówią zarówno zwykli żołnierze, jak i ich dowódcy. — Stanęliśmy przed nowymi wyzwaniami, które generują zupełnie nowe zadania dla sił zbrojnych — mówi wysoki rangą oficer.
Rzeczywiście w mijającym roku skumulowało się wiele wydarzeń, które odcisnęły wyraźne piętno na wojsku. Poza wybuchem wojny w Ukrainie najważniejszym z nich był atak hybrydowy na polsko-białoruską granicę i skierowanie tam latem ubiegłego roku przez władze białoruskie olbrzymiej fali migrantów. Pod koniec sierpnia w zeszłym roku minister obrony Mariusz Błaszczak zdecydował o wysłaniu tam wojska do wsparcia działań Straży Granicznej i policji. Jesienią, w szczytowym okresie naporu imigrantów na granicę, służyło tam kilkanaście tysięcy polskich żołnierzy.
Problem w tym, że to nie wojsko, lecz Straż Graniczna jest przewidziana do wykonywania tego typu zadań. Doświadczenia z granicy pokazały jednak, że ta formacja najzwyczajniej w świecie bez wsparcia żołnierzy nie poradziłaby sobie.
— Moi ludzie są wściekli. Nadstawiamy głowy, jesteśmy na pierwszej linii, wyłapujemy nielegalnych imigrantów, a Straż Graniczna czeka tylko, aż im ich przekażemy. Często nawet nie ma ich na miejscu. Musimy im dowozić tych ludzi do ich placówek — mówi oficer, który służył na granicy. Inny wojskowy dodaje: — Bolesna prawda jest taka, że Straż Graniczna nie jest w stanie realizować zadań, ponieważ nie jest mobilna. Nie mogą przerzucić swoich ludzi na granicę. Większość ich funkcjonariuszy to zwykli urzędnicy. Wojsko to w tej chwili jedyna siła, która jest w stanie pilnować granicy.
Już teraz wojskowi mówią o potrzebie reformy Straży Granicznej chociażby na wzór korpusu obrony pogranicza. Postulują, by w ramach tej formacji powstały oddziały przygotowane do przyjęcia pierwszego uderzenia na granicę, po to by wojska operacyjne mogły się przygotować do odparcia ataku, gdy wróg wejdzie na nasze terytorium.
Jednak nie tylko współpraca ze Strażą Graniczną położyła się cieniem na wojsku w związku z zadaniami, jakie realizowało ono na polsko-białoruskiej granicy. Szybko wyszły na jaw problemy logistyczne zwłaszcza w zakresie zaopatrzenia żołnierzy w jedzenie, opał, środki czystości, czy te z zakwaterowaniem.
— Uczyliśmy się na żywym organizmie i dość szybko wyciągaliśmy wnioski. To doświadczenie już procentuje — podkreśla doświadczony dowódca. Potwierdzają to zwykli żołnierze. — Teraz jedzenia jest pod dostatkiem i jest ono ciepłe, a nie tak jak kiedyś: dostawaliśmy zimne zupy i ziemniaki, a czasem tylko suchy prowiant. Trzeba przyznać, że system logistyczny działa na granicy zdecydowanie lepiej niż w ubiegłym roku — mówi wojskowy, który tam obecnie stacjonuje.
Podczas służby na polsko-białoruskiej granicy dały o sobie znać również problemy z weryfikacją żołnierzy oraz utrzymaniem ich morale. Jak w soczewce skupiła je sprawa szeregowego Emila Czeczki, który zdezerterował na Białoruś. Potem tamtejsze służby wykorzystały słowa dezertera do swoich działań propagandowych przeciwko Polsce. W marcu tego roku Czeczko zginął w niewyjaśnionych okolicznościach.
Jego historia każe się jednak zastanowić, jak człowiek, który był oskarżony m.in. o znęcanie się nad matką, mający problemy z alkoholem i narkotykami mógł trafić do wojska. Dziś służby już bardzo dokładnie sprawdzają żołnierzy, którzy są wysyłani na granicę. Nasi rozmówcy mówią jednak, że przy rozluźnionych obecnie kryteriach dla kandydatów do wojska, należy bardzo dokładnie ich weryfikować i umiejętnie kształtować morale tych, którzy w armii już są. — Sprawa Czeczki nie może się już nigdy powtórzyć — podkreśla dobitnie oficer.
W tej chwili na polsko-białoruskiej granicy służy ok. 10 tys. żołnierzy. Nic nie wskazuje też na to, że ta misja szybko się zakończy. Jak opowiadają nasi rozmówcy, cały czas jest tam gorąco. — Strona białoruska steruje przepływem nielegalnych imigrantów. Są tygodnie, że jest spokój, a potem znowu odkręcają kurek. To, co widzimy teraz, to ogromny napływ imigrantów z Afryki. Mniej jest za to ludzi z Iraku czy z Syrii, czyli rejonów, które są rzeczywiście ogarnięte wojną — opowiada żołnierz.
24 lutego Rosja zaatakowała Ukrainę. Za naszą wschodnią granicą wybuchała wojna. Rano tego samego dnia wojsko wprowadziło pierwszy stopień gotowości bojowej. Żołnierze dostali rozkaz powrotu do koszar, cofnięto im urlopy i wyjazdy służbowe. Armia zaczęła też sprawdzać swoje zapasy oraz stan rezerwistów do mobilizacji i operacyjnego rozwinięcia. — To trwało kilka tygodni. W naszym żargonie mówimy, że "przedmuchano system". Potem wróciliśmy do rutyny, ale wiele już wtedy się zmieniło — opowiada żołnierz z jednostki na północy kraju.
Wybuch wojny w Ukrainie, tak jak sytuacja na granicy, miał ogromny wpływ na polską armię. Przede wszystkim radykalnie zwiększyła się liczba ćwiczeń i szkoleń. — Wojsko nie siedzi w koszarach. Kompanie szturmowe cały czas ćwiczą. Jeśli jedni są na poligonie, to drudzy w górach, a trzeci skaczą. Pod tym względem jest na pewno lepiej — przyznaje żołnierz z jednostki na południu Polski.
Są jednak obszary, w których kompletnie nie zaszły żadne zmiany. Chodzi o dostawy nowego sprzętu do jednostek. — W tej sprawie wszystko wręcz stoi w miejscu. Największe problemy są z pojazdami. Nasze Honkery czy ciężarowe Stary lata swojej świetności miały 20 lat temu. Teraz to złomy, które ciągle się psują. Ich naprawa to walka z wiatrakami — mówi nasz rozmówca. Inny dodaje: — Stary sprzęt i indywidualne wyposażenie są, ale nic nowego nie przychodzi. Wydaje mi się, że przez najbliższe kilka lat będziemy się z tym bujać.
Nastroje tonują jednak wyżsi dowódcy. — Życie starych pojazdów, takich jak Honkery i Stary powoli się kończy. Mogę jednak zapewnić, że będą one systematycznie zastępowane przez nowe pojazdy — mówi jeden z nich. Inny zauważa, że największą zmianą, jaka dokonała się w polskiej armii po wybuchu wojny w Ukrainie, jest przezbrojenie jej z poradzieckiego sprzętu na sprzęt zachodni. Problem w tym, że wojsko rzeczywiście pozbyło się starych czołgów czy wozów bojowych, wysyłając je do Ukrainy, jednak nadal czeka na dostawy nowego uzbrojenia.
Dopiero w perspektywie najbliższych kilku lat na wyposażenie naszej armii rafią amerykańskie czołgi Abrams czy wyrzutnie dalekiego zasięgu M142 HIMARS. Jeszcze kilka lat poczekamy też na najnowszej generacji samoloty F-35 i śmigłowce. Przez najbliższe lata Marynarka Wojenna nie zobaczy też nowych fregat, których budowa we współpracy z brytyjską firmą Babcock dopiero ruszyła. Natomiast zapowiedziane przez ministra Błaszczaka zakupy koreańskich myśliwców FA-50, czołgów K2 i samobieżnych armatohaubic K9 nie wyszły nawet poza umowy ramowe. A to oznacza, że nadal nie wiadomo kiedy, jak i za ile zostaną one zrealizowane, a nawet, czy kiedykolwiek ten sprzęt trafi do polskiej armii.
Wybuch wojny w Ukrainie spowodował, że wokół spraw wojska i bezpieczeństwa nastąpił konsensus polityczny. Dzięki niemu ponad podziałami została przyjęta Ustawa o obronie Ojczyzny przygotowana przez byłego wicepremiera do spraw bezpieczeństwa Jarosława Kaczyńskiego i szefa MON Mariusza Błaszczaka jeszcze zanim rosyjskie bomby zaczęły spadać na Kijów. Jednak kiedy ustawa była pisana, pohukiwanie ze wschodu było już dość donośne. Zmiany były więc potrzebne.
Nowa ustawa porządkuje i upraszcza przepisy, które obowiązują w armii od 50 lat i były rozproszone w 14 różnych aktach. Zakłada też wzrost wydatków na obronność do 3 proc. PKB już w przyszłym roku. Wcześniej miało to być 2,5 proc. PKB do 2026 r. Część wydatków na wojsko ma być finansowana spoza budżetu MON. Po to został stworzony Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych, który ma powstać w Banku Gospodarstwa Krajowego. Według założeń ustawy polska armia, która dziś liczy ponad 111 tys. żołnierzy zawodowych i 32 tys. żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej, ma urosnąć do 300 tys.
Ze spełnieniem tych założeń może być jednak problem. Młodzi ludzie nie garną się do wojska, choć armia kusi ich całkiem dużymi pieniędzmi, dodatkami, możliwością rozwoju. W celach m.in. rekrutacyjnych stworzono dobrowolną służbę wojskową. Tyle że na 60 przeszkolonych żołnierzy do służby nadaje się zaledwie 20. — Spójrzmy na to inaczej. Po tym szkoleniu wojsko może nie dostanie 60 żołnierzy, ale będzie miało 60 przeszkolonych osób, które będą umieć posługiwać się bronią — mówi doświadczony oficer. Inny przyznaje, że po zniesieniu służby poborowej powstała wyrwa w szkoleniu rezerw. — W tej chwili widzimy, że brakuje nam rezerwistów i to jest poważny problem — dodaje kolejny nasz rozmówca.
Wojskowi we własnym gronie rozmawiają więc o potrzebie przywrócenia zasadniczej służby wojskowej. — Politycznie jest trudno odwiesić pobór, ale nie jest to niemożliwe. Przywrócenie poboru po wybuchu wojny w Ukrainie zapowiedzieli Łotysze, obowiązuje w państwach skandynawskich — mówi wysoki rangą wojskowy. Ustawa o obronie Ojczyzny otwiera zresztą taką możliwość. W zaciszu gabinetów, jak wynika z informacji Onetu, politycy myślą o tym, jak wrócić do powszechnej zasadniczej służby wojskowej, by nie była ona krytykowanym społecznie obciążeniem. Jednym z pomysłów jest przyjmowanie do pracy w administracji publicznej tylko osób z przeszkoleniem wojskowym.
— Rezerwy nam się kończą, a zagrożenie jest realne. Musimy coś zrobić — podkreśla wysoki rangą oficer.
Polska armia w mijającym roku zrobiła gigantyczny krok, który niebawem może być początkiem rewolucyjnych zmian. Sytuacja międzynarodowa wokół Polski pokazuje, że tego procesu nie można zatrzymać.
Źródło: Onet.pl